W samym sercu miejskiego życia, tam gdzie ulice tętnią rozmowami, a kawiarnie wypełniają się zapachem świeżej kawy i gwarą codzienności, rozegrała się historia, która – choć z pozoru drobna – odsłania szerszy problem. Chodzi o kwiaty przed lokalami gastronomicznymi. Czy naprawdę stały się one problemem, który trzeba usuwać, a może to niepotrzebna biurokracja tłumiąca ducha wspólnego budowania miejskiej przestrzeni?
Przeczytaj również: 500 interwencji, setki historii – jak monitoring zmienia bezpieczeństwo Poznania
Kwiaty znikają, atmosfera blednie
Właścicielka jednej z urokliwych kawiarni na poznańskim Łazarzu – „Pączuś i kawusia” – odebrała niespodziewany telefon. Po drugiej stronie – Zarząd Dróg Miejskich. Komunikat był prosty, choć niezbyt przyjemny: donice muszą zniknąć. Choć same rośliny nie przeszkadzały pieszym, nie ograniczały przejścia i cieszyły oko zarówno klientów, jak i przechodniów, to formalności nie pozostawiały złudzeń – wystawienie ich na chodnik to zajęcie pasa drogowego, a za to trzeba zapłacić.
W tym przypadku, mowa o niemal tysiącu złotych rocznie za pięć metrów kwadratowych. Kiedy właścicielka postanowiła donice usunąć, wielu mieszkańców zareagowało rozczarowaniem. Zielone akcenty przed lokalem stały się czymś więcej niż tylko ozdobą – były wyrazem dbałości o wspólną przestrzeń i naturalnym przedłużeniem klimatu kawiarni.
Czy kwiaty muszą być „luksusem”?
Z punktu widzenia urzędników, chodnik to fragment pasa drogowego, którego każda część ma swoją wartość – wycenianą według ustalonych stawek. Jednak coraz głośniej pojawia się pytanie: czy estetyczna, niekomercyjna zieleń przed lokalem naprawdę powinna być traktowana jak baner reklamowy? Czy nie warto w takich przypadkach zastosować innych reguł?
Radny miejski Łukasz Mikuła uważa, że warto spojrzeć na tę sprawę z szerszej perspektywy. W rozmowie podkreśla, że donice z zielenią to przecież uzupełnienie tkanki miejskiej, a nie próba zawłaszczenia przestrzeni.
– Wystawianie zieleni, która nie pełni funkcji reklamowej, można rozpatrywać jako społeczny wkład w estetykę miasta. Może warto, by opłata w takich przypadkach była symboliczna? A może… nie powinna istnieć wcale? – mówi Mikuła.
To zdanie rezonuje z głosem wielu mieszkańców, którzy chcieliby, aby ich dzielnice były przyjaźniejsze, bardziej zielone i estetyczne. Szczególnie wiosną i latem, kiedy ogródki gastronomiczne zaczynają żyć pełnią kolorów i smaków, a każde drzewko czy kwiat może uczynić miasto bardziej przyjaznym i przytulnym.
Decyzje dopiero przed nami
Na razie nie wiadomo, jak zakończy się ten spór o donice. W maju Rada Miasta ma ponownie przyjrzeć się tematowi i rozważyć możliwe rozwiązania. Czy zdecyduje się na całkowite zniesienie opłat? A może tylko je obniży?
Czas nagli, bo sezon letni zbliża się wielkimi krokami. To właśnie wtedy ogródki gastronomiczne są najważniejszym punktem spotkań, miejscem, gdzie turyści i mieszkańcy zbliżają się do siebie, dzieląc przestrzeń, smaki i wspomnienia. Ale jeśli nie uda się wprowadzić zmian na czas, temat ten nie zniknie. Jak zaznacza radny Mikuła, także zimą, choć w innej formie, zieleń zdobi ulice – pojawiają się choinki, świąteczne ozdoby i lampki.
Zielone miasto to wspólna odpowiedzialność
Czy władze miejskie znajdą kompromis między przepisami a potrzebą budowania przyjaznej przestrzeni? Czy właściciele lokali, zamiast walczyć z urzędami, będą mogli po prostu zadbać o otoczenie swojego biznesu – nie z przymusu, ale z potrzeby serca?
Jedno jest pewne: ta historia o donicach to nie tylko opowieść o kwiatkach przed kawiarnią. To pytanie o to, jakie chcemy mieć miasto – czy otwarte, wspólnotowe, kolorowe, czy sztywno zarządzane, z wycenionym każdym centymetrem chodnika.
Decyzje zapadną niebawem. Oby były one nie tylko rozsądne, ale też… ludzkie.